Idąc chodnikiem Max zatrzymał się koło wózka z lodami. Przebiegł wzrokiem po różnych rodzajach lodów, ale widać było, że myślami jest gdzie indziej. Sprzedawca spojrzał na niego pytająco.
— Poproszę tego wiśniowego na patyku – rzucił chłopak z roztargnieniem sięgając do portfela.
— Proszę bardzo – sprzedawca podał mu wybranego loda i odebrał dolara zapłaty.
Max ruszył dalej odwijając loda z opakowania. Papierek wrzucił do mijanego śmietnika. Owocowy chłód na języku sprawił, że na twarzy pojawił się uśmiech. Na krótko. Wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer Michaela. Po pięciu sygnałach zaniepokoił się. Gdzie on się podziewał? I to w takiej chwili. W końcu po siódmym sygnale usłyszał trzask podnoszonej słuchawki i wściekłe "czego?"
— Tu Max – powiedział spokojnie. – Masz coś?
— Do cholery, Max – zdenerwował się Michael. – Przecież minęło dopiero 10 minut. Zdążyłem wejść do mieszkania.
— Minęło 20 minut – Max nieco stropiony zmarszczył brwi spojrzawszy na zegarek. – Myślałem, że zdążyłeś już sprawdzić.
— Byłem w kiblu – warknął Michael.
— Aha – Max nie wiedział co powiedzieć. – Znalazłeś mikroskop?
— Tak, tak. Stoi tam gdzie powiedziałeś. Poczekaj chwilę.
Max cierpliwie przyciskał telefon do ucha. Oblizał roztapiającego się loda nim rozpuszczone różowe strumyki zdążyły dotrzeć do jego ręki. Skupił na nim przez chwilę wzrok i lód zamarzł z powrotem.
— Jesteś tam jeszcze? – rozległ się głos w słuchawce.
— Tak, jestem – w jego głosie można było wyczuć nieme pytanie.
— Złe wieści, Maxwell. Jesse Ramirez jest człowiekiem.
— Całkowicie ludzka krew?
— Tak, same czerwone krwinki, żadnych zielonych – przerwał na sekundę, jakby coś usłyszał. – Muszę kończyć.
— Dobra, na razie – Max skinął głową, choć wiedział oczywiście, że Michael go nie widzi
Wyłączył komórkę. Jego twarz była zasępiona. Myślał. Więc Jessie nie jest Obcym. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Musieli wiedzieć o nim więcej. Musieli być całkowicie pewni, że Isabel jest przy nim bezpieczna. Ale kończył im się czas. Dziś wieczorem, na wieczorze kawalerskim – postanowił sobie. Będzie dużo jego znajomych. Może tam się czegoś dowie. Nie pozwoli, by ten facet skrzywdził jego siostrę. Nie pozwoli. Nie zauważył, że lód ponownie się rozpuścił i ścieka po jego ręce. Jego twarz była ściągnięta w wyrazie skupienia. Umysł wypełniała chłodna kalkulacja.
— Lepiej, żebyś był tym za kogo się podajesz, Jessie – jego głos był cichszy od najlżejszego szeptu. – Inaczej dowiesz się co znaczy zadzierać z Hybrydami. I gwarantuję, że ci się to nie spodoba.
Billy przystanął i poprawił pasek futerału zsuwający się z jego ramienia. Po chwili ruszył dalej w kierunku dworca autobusowego. Powtarzał sobie, że dobrze to zakończył. Porządnie. Maria nie byłaby z nim szczęśliwa. Ale uczucie pustki w jego sercu nie chciało tak po prostu zniknąć. Nie powinien był jej znowu całować. Nie powinien w ogóle tu przyjeżdżać. Gdy tylko ją zobaczył, wszystko wróciło. Więc jednak nie wymyślił sobie tego uczucia. Przez cztery lata każdą napotkaną dziewczynę porównywał do niej. Przyjechał do Roswell przede wszystkim po to, by rozprawić się z przeszłością. By zdobyć Marię lub się z nią pożegnać.
Zobaczył wózek z lodami. Zerknął na zegarek. Miał jeszcze trochę czasu do przyjazdu autobusu. Ruszył w stronę wózka wyciągając portfel. Potrzebował teraz pocieszenia, a dawno już odkrył tę magiczną moc lodów. Nawet jeśli nie potrafiły sprawić, że smutek znikał, mogły go przynajmniej na chwilę oddalić.
Gdyby jeszcze zastał Marię szczęśliwą. Ale ona dusiła się, zatrzaśnięta we własnej skorupie. Dziewczyna która kiedyś żyła muzyką, dziś zupełnie o niej zapomniała. Zapomniała o swoich marzeniach, zapomniała o ... sobie. O tym kim naprawdę była. A ten jej chłopak tylko pogarszał sprawę. To z miłości do niego Maria zapomniała o tym, co kiedyś było dla niej naprawdę ważne. A on zdawał się tego nie dostrzegać, traktował to jak coś naturalnego. Być może dzięki temu spotkaniu przejrzała trochę na oczy. Chciał zabrać ją ze sobą do Nowego Jorku, przywrócić jej muzykę. Jednak nie zrobił tego. Zrozumiał, że jej miejsce nie jest u jego boku. Że musi sama się z tym uporać, wyzwolić się. Miał nadzieję, że jej w tym choć trochę pomógł.
— Ma pan jakieś waniliowe? Tylko nie w czekoladzie.
— Oczywiście. Mam tutaj ... O, proszę. To będzie ...
Billy już nie słuchał. Pogrążył się we wspomnieniach pewnego obozu cztery lata temu, gdzie spotkał dziewczynę, która zmieniła jego pojęcie o muzyce. Dziewczynę, która nie bała się marzyć. Której krótki nerwowy pocałunek prześladował go w snach.
Jego wzrok napotkał wyczekujące spojrzenie sprzedawcy. Z roztargnieniem wyciągnął pięć dolarów z portfela i podał mu je. Przyjął resztę i odwracając się chciał ją schować, gdy nagle potknął się na jakiejś nierówności chodnika. Monety rozsypały się z brzękiem. Dwa banknoty dolarowe wylądowały na krawężniku, a trzeci na ulicy. Nim Billy zdążył go podnieść, lekki podmuch wtłoczył go wprost do studzienki kanalizacyjnej. Chłopak potrząsnął głową z rezygnacją. Pech go nie opuszczał. Włożył resztę banknotów i monety do portfela, po czym ruszył na dworzec autobusowy. Czas zacząć zupełnie nowy rozdział. Rozliczył się z przeszłością i mógł zacząć żyć na nowo.
Banknot spływał systemem kanalizacyjnym unosząc się na powierzchni ścieków. Szybko jednak nasiąkł wodą i zaczął się zanurzać pod powierzchnię. Kilka razy lądował na dnie, jednak silny prąd pchał go wciąż dalej i dalej z nurtem. W końcu zaczepił o patyk zaklinowany w tunelu. Ostry odłamek przebił powierzchnię banknotu. Przez chwilę dolar szarpał się na uwięzi. Na jego powierzchni pojawiły się rozdarcia. W końcu, bezgłośnie, papier pękł i banknot ruszył dalej w swą ostatnią podróż.