Część III
Michael otworzył ciężkie drzwi prowadzące na jego strych. "Jak drzwi do krypty" pomyślała gdy zaskrzypiały niemiło. W mieszkaniu panowała atmosfera luzu i wolności, z jego wieży płynęło monotonne walenie w bębny udające muzykę, choć było to tylko kilka powtarzających się tonów.
Liz zmarszczyła brwi patrząc w kierunku odtwarzacza CD. Michael powędrował za jej wzrokiem.
—To tylko Radiohead – powiedział usprawiedliwiająco.
—Nie znoszę Radiohead.
—Nie znasz ich muzyki – zaoponował. – Grają rocka.
—Tylko przed Kidem A. (przepraszam, jeśli coś pokręciłam, w tym akurat nie bardzo się orientuję)
Michaela ogarnęło ciche rozdrażnienie, ale podniósł pilota od wieży i ściszył muzykę. To był ich codzienny rytuał, żartobliwe przekomarzanie się doskonale rozładowywało napięcie. Tym razem jednak Liz wyczuła między nimi coś jeszcze. Michael zdawał się być nerwowy i zdenerwowany gdy stał przed nią i przestępował z nogi na nogę.
—Co? – zapytała podejrzliwie. – Co się dzieje?
Michael unikał jej wzroku, i zamiast odsunąć się dalej od niej, uśmiechał się nieśmiało.
—Nic, Liz. Po prostu chciałem cię zobaczyć.
—Mówiłeś, że chcesz pogadać.
Skinął głową i zamknął ciężkie drzwi, które znowu strasznie zaskrzypiały. Liz usiadła ciężko na sofie i otuliła się ciaśniej płaszczem. Jego strych zawsze był pełen przeciągów, szczególnie tego wieczora.
—Bo chcę – zgodził się odwracając się by spojrzeć jej w twarz. – O Maxie.
Liz poczuła, jak małe włoski na karku stają jej dęba na zwykłe wspomnienie jego imienia.
Rzadko o nim rozmawiali, chociaż zawsze stał między nimi.
—Wolałabym pomówić o telefonie Leona sprzed kilku minut.
—Zmieniasz temat – zauważył Michael.
—Uzyskał 10 tyś. za ostatni obraz – oznajmiła.
—Żartujesz? – oczy Michaela rozszerzyły się mimowolnie.
Liz oparła się o sofę i z satysfakcją założyła ramiona na piersi. Kochała swoją pracę i uwielbiała spełniać marzenia klientów. I chociaż Michael był jej najlepszym przyjacielem, był również jej klientem – i niedowierzanie błyszczące w jego oczach wynagradzało wszystkie złe chwile.
—Nie, nie żartuję! – roześmiała się wesoło. – I chce porozmawiać o dużym wernisażu!
Michael zaczął lekko wyłamywać sobie palce. Jego oczy przybrały nieobecny wyraz, powoli zaczęło do niego docierać to, co przed chwilą powiedziała. Jego prace sprzedawały się w Soho już od roku, ale nikt dotąd nie zaproponował mu wernisażu. A to znaczy, że temat Maxa zszedł chwilowo na dalszy plan” pomyślała z niejakim zadowoleniem.
—Ale nadal chcę porozmawiać o Maxie – zapowiedział Michael odwracając się do niej.
—A ja nie – znowu zamknęła się w swojej skorupce i przybrała bierną postawę.
—Isabel wczoraj dzwoniła – mówił dalej Michael. – Nie chciałem nic mówić, ale... Chyba już czas, żebyś się z tym pogodziła, Liz.
—Z tym? – powtórzyła. Miała wrażenie, że dookoła niej zaciskał się jakiś węzeł, nie pozwalający nawet nabrać do płuc powietrza.
—Ona chce zrobić coś w rodzaju... memoriału. Na wiosnę... w jaskini.
—Nie, nie... – Liz potrząsnęła głową. – To nie jest właściwe.
—A co tutaj może być właściwe? To już 10 lat, Liz, i wszyscy chcą coś zrobić – przekonywał Michael.
—Wszyscy? – zapytała znacząco, czując się jakby nieco zdradzona przez niego.
—Tak, ja też – przyznał ze wzruszeniem ramion.
—On nie wtedy umarł – wyszeptała chrapliwym głosem, gardło ją paliło. – Nawet cię to nie obchodzi?
—Liz – Michael przykucnął tuż przed nią, opierając dłonie o kanapę. Jego oczach błyszczały złotawym światłem strychu, pełne niewypowiedzianych uczuć. – Wiesz, że mnie to obchodzi, ale to jedyna pewna rzecz, którą zna reszta.
—Ale... Nie wierzysz mi, tak? – zapytała czując pod powiekami łzy. Niech go szlag trafi za wyciągnięcie moich emocji na wierzch” pomyślała ze złością. Za obudzenie jej serca podczas gdy ona chciała, by pozostało ono zimne niczym kamień.
—Liz, zawsze ci wierzyłem. W tą waszą wspólną więź – dotknął jej twarzy i odgarnął opadające pasmo ciemnych włosów, jego palce przesunęły się delikatnie wzdłuż linii policzka.
—Wiesz, o co mi chodzi, Michael – krzyknęła niemalże, odsuwając się gwałtownie spod jego ręki. Opuścił ją natychmiast, a Liz zauważyła, że jego twarz jakby nieco... stężała.
—Więc kiedy chcesz to zrobić? – warknął. – Powiedz mi kiedy, a ja to załatwię.
Liz opuściła nisko głowę czując ból w szczęce. Gardło ścisnęło jej się boleśnie i jedyne czego chciała to uciec stad. Być wolnym a nie zniewolonym przez emocje, unieruchomionym ostrym wzrokiem Michaela.
—W lutym... To było wtedy.
—Nie, Liz, nie wtedy. Odleciał w maju.
—Przestań! – krzyknęła ocierając łzy. Zerwała się na równe nogi i skierowała się w stronę drzwi; Michael skoczył za nią jak tygrys.
—Musisz się z tym pogodzić, Liz – powiedział z naciskiem. – Zależy mi na tym.
—Zginął w lutym, wiem to! – zawołała, jej słowa odbiły się echem od pustych ścian strychu. Michael złapał ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie; niespodziewanie jego mina złagodniała, a w oczach pojawiły się łzy.
— Wiem, Liz – zapewnił ją cicho. Nagle wydał jej się być tak strasznie wysoki, wyłaniając się nad nią z ciemności. – Po prostu... Inni nie są do końca przekonani.
—Czułam to w chwili, gdy to się stało – wyjaśniła pośpiesznie. – W tym miesiącu będzie osiem lat, gdy mi się to ciągle śni.
—Dlaczego więc nie pozwolisz mu odejść?
—Słucham?! – zawołała z niedowierzaniem. – Co przed chwilą powiedziałeś? – oparła ręce na biodrach i patrzyła na niego w górę wzrokiem pełnym determinacji.
—Słyszałaś.
—Ale nie mogę uwierzyć, że słyszałam to właśnie od ciebie, Michaelu Guerinie!
—Kocham cię, Liz – wymknęło się Michaelowi; przeczesał długie włosy palcami. Ich oczy spotkały się na moment w kompletnej ciszy, tylko ich serca biły razem z uporczywym rytmem muzyki.
Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie.
Powiedział to, co było nieme, złamał ich święte przyrzeczenie, które łączyło ich przez tyle lat.
Liz powoli zaczęła się przesuwać w kierunku drzwi. Wszystko, tylko nie stanie w zasięgu jego wrażliwego wzroku.
Przełknęła nerwowo ślinę mając nadzieję, że bolesny ucisk w gardle zmaleje.
—Słuchaj, muszę lecieć – odparła w końcu. – Róbcie co chcecie na tym idiotycznym memoriale. On nie żyje, koniec pieśni.
—Dlaczego więc nasza historia nie miałaby się rozpocząć? – zapytał cicho, tak cicho, że z trudem go dosłyszała.
—Muszę iść – powtórzyła drętwo, w jej umyśle przepływał jeden i ten sam tajemniczy obraz. Otwarte niebo, wyciągnięte ramiona. Pęknięta rzeźba... slajdy z collegeu. Michael w jej sypialni, leżący stanowczo zbyt blisko niej, trzymający ją w ramionach gdy oboje płakali, głaszczący ją po włosach. Najdelikatniejsze i najczulsze dłonie od czasów...
Odnalazła klamkę i naparła na nią całą sobą by otworzyć ciężkie drzwi. Nagle Michael złapał jej dłonie i przycisnął je do zimnego metalu.
—Obudź się, Liz – syknął jej do ucha. – Max nie żyje.
Zatrzymała się na moment, zamknęła oczy i starała się odzyskać równowagę, choć nogi trzęsły się pod nią tak, jakby nie mogły utrzymać jej ciężaru. W końcu odetchnęła ciężko i spojrzała mu w oczy.
—Ja również, Michael.
***
Śniegowa pokrywa przesunęła się nieco, skrzypiąc o twardą powierzchnię pod spodem. Roztrzaskaną i na nowo sklejoną. Zapomnianą rzecz.
Liz zerknęła do góry na nowojorskie niebo, którego fragmenty można było dostrzec między szkłem, chromem i stalą. Od czasu do czasu przepływała jakaś zabłąkana chmura, zaraz jednak szybko znikała. Otwierająca się i zasłaniająca szczelina, ukazująca tajemnicze obrazy ponad głowami ludzi.
Pociągnęła łyk kawy z kubka, tym razem nie był kawa ze Starbucka, tylko z jedynego miejsca z dobrą kawą, które znalazła w Nowym Jorku. Nigdy nie mogła zapamiętać tej nazwy, nawet we śnie, jak teraz.
Delikatna pianka osiadła na jej górnej wardze, więc zlizała ją szybko. Spojrzała najpierw w lewo a potem w prawo ruchliwej ulicy. Klaksony trąbiły płaczliwie burząc spokój poranka, tłum ludzi wylewał się ze stacji metra i wnikał w biały, śnieżny puch. Z miasta pod ziemią wydobywały się sygnały dymne, sygnały, które mogłaby odczytać, gdyby... Gdyby znała język swoich snów.
Była w Nowym Jorku, gdzieś w handlowej dzielnicy o poranku. Mężczyźni w nienagannych garniturach podążali do swej monotonnej pracy na Wall Street. Handlowcy i bankierzy, wszyscy robiący prawdopodobnie nie to, co by chcieli, tylko to co muszą, zupełnie jak pszczoły w ulu.
Hałas był kakofoniczny i szorstki w jej uszach, gdy zerknęła w górę na niebo. Wtedy ponad krawędziami błękitu i chmur coś błysnęło. Tam właśnie była prawda, gdyby tylko potrafiła zajrzeć głębiej do własnego snu...
Gdy po raz pierwszy przyjechała do Nowego Jorku, koniecznie chciała zobaczyć szczątki World Trade Center. Wiedziała od Marii, że niewiele tam zostało – w każdym razie nie wtedy – ale jakaś część niej musiała tego dotknąć.
Trzy tysiące głosów, które nagle zamilkły, pięknych i pełnych życia, które zniknęły. "Nie w jednej chwili" uświadomiła sobie stojąc na rogu ulic w samym środku Manhattanu, patrząc w lewo i prawo na poranny ruch.
To nie był jeden moment, tylko fala ciszy, która zaczęła się o 8:53 rano, potem śmierć postępowała stopniowo. Tak, jak wędrówka Maxa. Najpierw granolith, a potem jej wizja jego śmierci... Teraz chciał zaistnieć memoriał jego najbliższych...
A potem cisza.
Tam, gdzie kiedyś stały wieże, teraz był rozległy krater w samym środku tętniącego życiem centrum – jakby mini Hiroszima, kosmiczny kanion ludzkich bytów.
Liz stała na platformie i patrzyła na kawałki poszarpanego betonu, cementu i stali, które przypominały wystylizowane rumowisko, niczym jakaś nowoczesna rzeźba.
Wtedy w małym, porannym tłumie dostrzegła jego. Stał po drugiej stronie ulicy, ciemne włosy starannie zaczesane do tyłu, z teczką w dłoni. To, co ją uderzyło... Niesamowite podobieństwo do jej niegdysiejszego ukochanego. Tym razem spojrzał na nią, z drugiej strony rwącej rzeki taksówek, autobusów i pieszych pulsującej między nimi. Tym razem złote oczy nie zamieniły się w zielone, linia policzka była ta sama... Max uśmiechnął się do niej łagodnym pół-uśmiechem uznania.
—Max! – zawołała bezdźwięcznie nie mogąc otworzyć ust. Jej szczęka pulsowała bólem gdy próbowała poruszyć wargami by powiedzieć cokolwiek. Ale on odwrócił się od niej powoli, nie zwracając już na nią uwagi gdy zaczęła gramolić się z platformy. Potknęła się na schodach i poślizgnęła się... Rzuciła się za nim przez ulicę.
Nadjeżdżająca taksówka uderzyła w nią z impetem, rozległ się pisk hamulców, brzęk rozbijanego szkła i zgrzyt. Nagle znalazła się na dachu taksówki, kawa rozlała się po przedniej szybie.
Roztrzaskane części, potłuczone skorupy, obraz chwili rozpadający się w kawałki. Leżała bez tchu na masce samochodu i wśród ludzi na ulicy szukała wzrokiem Maxa. Ale on zniknął w tłumie dusz dookoła niej.
***
Liz obudziła się zlana potem i zerknęła na elektroniczny zegarek stojący koło łóżka.
4:34 rano.
Pora, o której budziła się co noc od ośmiu lat, zawsze tak samo przerażona. Zawsze z tych samych snów.
Przetarła zaspane oczy i sięgnęła dłonią w kierunku lampki. Usiłowała wyjaśnić te powtarzające się sny swojemu psychiatrze; gdy była w collegeu jej rodzice uparli się, by do niego poszła. Po śmierci Maxa.
Owszem, wyjaśnił jej przyczyny w idealnie naukowy sposób, który zresztą ona chętnie przyjęła do wiadomości. Budziła się co noc o tej samej godzinie – dokładnie w momencie jego śmierci – i w ten sposób cały czas jakby trzymała go przy sobie. Wolała być jakby stróżem jego pamięci, kogoś, kto czuwał nad godziną jego śmierci. To było jak czuwanie przy łożu śmierci.
Tylko że nigdy nie pozwolono jej na to, nie dano jej tej bliskości, więc trzymała się kurczowo tej godziny, powtarzającej się każdej nocy, niczym surrealistyczny czyściec własnej roboty. I to było o wiele mniej bolesne niż definitywne zakończenie tego rozdziału w jej życiu.
***
Pojedynczy e-mail pojawił się w skrzynce odbiorczej Liz i aż prosił się o przeczytanie. David Peyton odpowiedział podczas jej nieobecności. Poczuła, jak jej serce zaczyna szybciej bić z niecierpliwością, gdy zrzuciła z siebie gruby, ciężki zimowy płaszcz. Włączyła ekspres do kawy i usiadła na obrotowym krześle przy biurku, gotowa by znów się na niego zirytować.
Nie oczekiwała jednak słów, które pojawiły się na jej ekranie.
Muszę panią przeprosić, panno Parker. Nie chciałem być niemiły... wprost przeciwnie. Wiem, jak bardzo musi być pani zajęta i chciałem tylko wyjaśnić moje intencje. Nie szukam reprezentanta, po prostu chciałem wiedzieć, czy sądzi pani że moje prace są do przyjęcia. Proszę przyjąć moje pokorne przeprosiny, jeśli moje zachowanie było zbyt ordynarne lub... kunsztowne.
Twój
David
PS: Przyślę do pani kuriera po obraz.
A niech to” pomyślała Liz przewracając oczami. Nie było nawet szóstej rano. Była zmęczona i zirytowana, a odpowiedź niewątpliwego geniusza dodatkowo ją zdołowała.
Nie ma sprawy napisała ze złością. Jestem tylko ciekawa, co oznacza Otwórz Oczy”. Czy mógłbyś przyjść do galerii? Porozmawialibyśmy o twojej pracy... Jestem tutaj cały dzień.
Liz usłyszała szuranie nad głową i poczuła wyrzuty sumienia. Michael nigdy nie poruszał się tak wcześnie, więc mogło to oznaczać jedną z dwóch rzeczy. Albo nie spał przez całą noc, albo wstał niesamowicie wcześnie.
Wiedziała, że jest częściowo winna, sposób w jaki zareagowała gdy wyznał jej miłość... Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Przypomniała sobie swoją wczorajszą chęć pocałowania go, jak bardzo był przystojny stojąc obok niej i oglądając obraz.
Kocham cię, Liz. Wymruczał to z taką namiętnością, tak bardzo zdeterminowany... Wiedziała jaką cenę zapłacił mówiąc głośno to, co powinno było zostać nieme. Nie można zaprzeczyć, że rozumiał ich umowę. Nie ważne, co mówiło jej serce.
***
Bardzo żałuję że nie mogę przyjść. Niestety, jest to niemożliwe. Jestem, jak to mówią... inny fizycznie. Zmieniony.
Powtórzenia zdradziły go i skierowały jej uwagę na jego słowa, tak, jakby borykał się z opisem samego siebie. Ona jednak czuła, że nie zupełnie...
Przyjmujesz gości? Zażartowała, czując się jednocześnie zadowoloną. Masz inne prace które mogłabym przyjść i obejrzeć? Była zdeterminowana dowiedzieć się, co takiego ukrywa David Peyton, dlaczego życie tego tajemniczego mężczyzny przypomina jej własne.
Bo czuła coś znajomego w jego obrazie, coś tajemniczego i ponurego. Jakiś straszny sekret, na zawsze stracona chwila... na zawsze zapamiętana.
Owszem, są inne obrazy, panno Parker. Ale nie sądzę, że powinna pani przychodzić. Zostawię je pani do obejrzenia, jeśli można.
—Nie, nie można! – zawołała głośno, potem zaś zerknęła do góry zastanawiając się, czy Michael słyszał jej okrzyk, zwłaszcza że odpowiedział jej stłumiony dźwięk gdzieś ze strychu ponad nią.
—Przepraszam, Michael – mruknęła cicho wstrzymując oddech. Miała nadzieję, że nie obudziła go z lekkiej drzemki.
Przyjdę uparła się. Liz Parker nie wyrobiła by sobie marki w świecie sztuki, gdyby nie nauczyła się być niezauważalnie nieustępliwą gdy chodziło o odkrywanie nowych talentów. Bo chociaż była niesamowicie ciekawa nieuchwytnej osoby Davida Peytona, tak była pewna tego, że on ma to coś. Jego talent mógł być jeszcze słabo rozwinięty, ale jeden jego obraz ukazał niesamowity wprost dar do wyrażania siebie inaczej, oryginalniej. Oglądała tysiące obrazów na rok od potencjalnych klientów, wszystkie idealnie fachowe. Problem w tym, że były również kompletnie pozbawione... magii. Inspiracji. Czegoś, co wyróżniłoby je spośród setek pozostałych.
David Peyton miał to coś, więc była zdecydowana nacisnąć go.
A o co chodziło z "Otwórz Oczy"? dodała w drugim e-mailu. Co to miało oznaczać, Davidzie?
Podeszła do ekspresu i niemal w tej samej chwili podskoczyła przestraszona szybkim refrenem "masz maila, masz maila" który rozległ się niczym kurant w cichej galerii.
Wróciła spokojnie do komputera i otworzyła kolejnego e-maila od DavidPeyton321@newmex.net
"Otwórz Oczy"... To tytuł obrazu. "Tamte elipsy... " pomyślała Liz z zadowoleniem; wiedziała, że może to być tytułem obrazu, ale była pewna, że jednocześnie chciał powiedzieć jej coś zupełnie innego...